Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/123

Ta strona została przepisana.
—   115   —

rej objęć wychodził. Nie przesyt; życie wołało go, ciągnęło, ale ukazywało mu wyższe jeszcze odurzenia, subtelniejsze pokusy. Te pokusy nie miały twarzy niepokojącej, ani postaci grzechu; przychodziły owszem razem z pragnieniem poprawy, z dumną jakąś żądzą, w poetycznych zarysach.
Na ustach czując świeży smak najpiękniejszej ze znanych mu dotąd kobiet, marzył jednak o innej kobiecie. I tę inną, tę przyszłą pragnąłby teraz mieć przy sobie, paść jej do nóg i przepraszać za życie bez niej spędzone. Ta nowa była inaczej piękna i odpowiadała lepiej jego dumnym pragnieniom. Była też niedostępna, nie tak jak Fernanda, o której poczynał wątpić...
Dość już długo rozmyślał na pustym placu i zapadał w stan rozkosznego pół-pijaństwa, gdy go ocucili zbliżający się ogrodnicy. Był ich cały szwadron w roboczych bluzach. Jęli podlewać i muskać kobierce kwietne, podstrzygać gazony, zagrabiać ślady kół na drogach. Przystrajali wielką otwartą salę na przyjęcie dzisiejsze, zanim stado gości zechce się obudzić po willach i hotelach, zanim nowe stada pierwszym pociągiem nadciągną.
Jerzy poczuł rzeczywiste znużenie i senność. Wynalazł powóz i pod nastawionym kapturem puścił się tęgim kłusem do Nizzy. Rzeźwy powiew od morza skrystalizował praktyczniej jego poezyę. Gdy mijał Monaco, przypuszczał, że trzeba