Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/125

Ta strona została przepisana.
—   117   —

wczoraj, więc mówię z portyerem i dowiaduję się że jak wyjechała wczoraj późno do Monte Carlo, tak jeszcze nie wróciła. Może jej się coś stało?!
Jerzy uśmiechnął się dwuznacznie:
— Ho, ho! co za troskliwość! Uspokój się: widziałem panią de Sertonville: śpi spokojnie.
— Widziałeś ją? Spóźniła się na ostatni pociąg, a powozu wczoraj nie miała. Wzięła numer w hotelu.
— Cóż to za obyczaje! — wybuchnął Kobryński.
— Masz słuszność odrzekł Jerzy poważnie: — kobiety narażają się tutaj darmo na obmowę. Ale ona wytłómaczy się z tego. Ma poranną suknię; je śniadanie z księżną della Robbia i z panią Puckelswart.
Nadzwyczaj ścisłe informacye Jerzego o pani de Sertonville uderzyły nagle Kobryńskiego. On teraz zaczął indagować, po krótkiem milczeniu, z kwaśnym uśmiechem:
— No... a ty skąd wracasz o tej godzinie? Jesteś także dziwnie wyblakły.
— Ja mam swoje kryjówki. Pisałem przez całą noc.
— Pisałeś?!
— Nie masz pojęcia, Władziu, jak Monte Carlo wygląda o wschodzie słońca. Cale jakby pod szybą kryształową.
— Daj mi pokój. Domy publiczne tak samo wyglądają, gdy słońce zaświeci.