Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/130

Ta strona została przepisana.
—   122   —

kie wiązania altany pokryte były, kwiatami. Pośród tych plam nieruchomych, migające barwy sukien damskich, mundurów posługi okrętowej, liberyi lokajów, sprawiały grę przedziwną, bawiąc oczy, a w wyobraźni wskrzeszając obrazy weneckie z owych czasów, gdy doża obchodził na Bucentaurze uroczystość zaślubin z Adryatykiem.
Wystrzał z moździerza dał sygnał odjazdu. Okwiecony, jak pływający ogród, tułów okrętu obrócił się wolno na sobie i zmierzył herbownym dziobem zamierzchającą już przestrzeń morza. W tej chwili mnóstwo świateł elektrycznych zabłysło, obrysowując gwiazdami linie tej czarodziejskiej lodzi, która żegnała przystań coraz słabszym gwarem, coraz dalszymi dźwiękami muzyki i nikła w oczach, tak sunęła szybko, bez wahania, bez trudu, w ciemniejący błękit nocy. Po kilku minutach jacht był już tylko promienną jakąś rybą, wyrzucającą z siebie strzeliste race. Roztopił się wreszcie i zginął w oddaleniu, jak sen co odchodzi.
Ponieważ noc była ciepła, a morze gładkie, jak jezioro, całe towarzystwo pozostało na pokładzie, zapatrzone na uciekające wybrzeże, odrazu upojone niezwykłością widoku i zabawy. Z kwiecistej altany utworzono przez zasunięcie bocznych płócien przewiewną salę, w której służba ustawiała pospiesznie stoły do obiadu. Tu będzie przyjemniej biesiadować, niż w sali jadalnej; sala służyłaby wówczas, gdyby pogoda nie