— Komu on już śpiewał... Komu jeszcze śpiewać będzie...
Margrabina odpowiadała uśmiechem pełnym współczucia, niedobrze zgadując, o co chodzi. Włoch nucił półgłosem aryę z »Dalili«, czasem tylko puszczając z szacownego gardła nutę pełną i wypieszczoną, która rozpływała się w powietrzu, nie mogąc się odbić od wysokiego stropu nieba. Kilka osób słuchało śpiewu, ale inne miały co innego do czynienia.
Pani Oleska usiadła po obiedzie w pełnym świetle i otoczona została przez mężczyzn. D’Anjorrant od chwili jej przybycia na statek zajmował się nią zabiegliwie; posadził ją przy stole po lewej ręce, symetrycznie do arcyksiężny, co nawet nieco ubodło księżnę Teresę Kobryńską. W rozmowie z nią unikał bezpośrednich pochwał, ale traktował ją z szorstkiem jakiemś zaufaniem, niby osobę zupełnie równą sobie w pojęciach o życiu i jego wytwornościach, niby kogoś zupełnie »z naszego kółka«. Było to w jego mniemaniu najwyższem dobrodziejstwem, jakie mógł okazać istocie ludzkiej. Ale po obiedzie nie mógł już przystąpić do »pięknej Polki«, bo miał za dużo do czynienia, jako naczelny wódz wyprawy. Wydelegował więc do pani Oleskiej Mikołaja Wiliaszewa, słynnego z dowcipu sekretarza ambasady rosyjskiej w Paryżu.
— Niech pani rozrusza swego sąsiada. Zabawny jest.