Wiliaszew mówił po francusku lepiej od Francuzów. Przystąpił więc do pani Oleskiej z międzynarodową dworskością. Miał zwyczaj wychwytywać z rozmowy słowa i oświetlać je komicznie, przyczem dwoma złożonymi palcami wykonywał chwytający ruch odpowiedni, a twarz jego przytłusta, cała wygolona, energiczna, przybierała wyraz wesołego zakłopotania. Zdawało się, że chciałby parsknąć śmiechem, gdyby to wolno było dyplomacie. Choć jednak sadził się na dowcip przez kwadrans i zaimprowizował o towarzystwie nicejskiem istny felieton do Gaulois, nie obudził w pani Oleskiej szczerej wesołości, ani rzeczywistego zajęcia. Gdy więc przysiadł się do niej książę Filip młodszy, Wiliaszew zgrabnie czmychnął.
— Tańczyć będziemy. Pani mi podaruje pierwszego walca? — rzekł królewicz, przechylając się zuchwale ku pani Oleskiej i zagryzając smacznie usta, zaledwie ocienione lekkim wąsem.
— Ani myślę. Niech Wasza Wysokość poszuka kogo innego. Ja na pokładzie tańcować nie umiem.
— Przecie statek sunie jak tratwa. Nie wiemy nawet, że płyniemy.
— Dobrze. Ale ja tańcować nie będę.
— Boi się pani morskiej choroby?
— Boję się tancerzy.
— Mnie przecie pani się nie boi? Proszę powiedzieć.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/133
Ta strona została przepisana.
— 125 —