Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/135

Ta strona została przepisana.
—   127   —

zdania krewnego pani, który zresztą ma zawsze słuszność.
— Doprawdy?... Wie pan, że ja o tem samem myślałam przed chwilą.
— To naturalne. Dla nas obojga — jestem śmieszny, ale szczery — dla ludzi bardziej skupionych w sobie, myślących o wyratowaniu swej człowieczej godności z tej powodzi szychu i brudu, takie zabawy są zbyt głośne, takie wzruszenia są obrażające.
— Ależ co znowu! Tu przecie nie dzieje się nic strasznego.
— Zapewne... Tylko ci ludzie, gdy się rozgrzeją, zaczynają moralnie cuchnąć.
Pani Anna skrzywiła się i wzdrygnęła.
— Ach! przepraszam. Tracę miarę w wyrażeniach, jak tamci tracą miarę w cynizmie. I sam mieszałem się często do ich towarzystwa, a dzisiaj dopiero widzę, co to warte, widzę, pod wpływem pani.
— Pod moim? Jeżeli nawracam pana, to zupełnie bezwiednie. Nawet tak mało się znamy, że ja nie wiem, co panu grozi i jaki rodzaj wpływu mógłby być dla pana zbawienny.
— O, niech mnie pani nie odsuwa od siebie! Wyobrażam sobie, że łatwiej niż inni mogę zrozumieć panią. Między tymi ludźmi, których poczynam nienawidzieć, jest pani promieniem czystej piękności i dobra... przypomina mi się wszystko,