Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/139

Ta strona została przepisana.
—   131   —

— Nawet moja żona wygląda jak bachantka odezwał się Kobryński i parsknął śmiechem.
Terenia roztopiła swój nastrój bachiczny w żałosnej skardze do męża:
— Władziu!...
I odeszła z Granowskim, a Kobryński mówił do d’Anjorrant’a:
— Kochany margrabio! Przyznać trzeba, że zakasowałeś wszystkie uczty, jakie widziałem. A widziałem ich nie mało w różnych krajach, naprzykład kiedy lord Dudley przyjechał do Ostendy...
D’Anjorrant przerwał:
— Cieszę się, że zyskałem uznanie księcia. Proszę mi pomódz zabawić papę Filipa, który siedzi w altanie. Słuszka dzisiaj osowiał zupełnie. Gdy się ludzi potrzebuje, są niezdatni.
— Zaraz pójdę. Ja go tam rozruszam. Zatem kiedy lord Dudley dawał ucztę w porcie...
— Kochany książę, lord Dudley nic mnie nie obchodzi.
— Aha... To też niema porównania. Jak tu pan umiał doskonale dobrać towarzystwo, aby wszystkim dogodzić! Powiedz-no pan, czy arcyksiężna zna już dawno tego Ciampi’ego?
D’Anjorrant skrzywił się i odrzekł sucho:
— Nie pozwoliłem sobie nigdy jej o to zapytać.
— No, naturalnie... Ja także pragnę bardzo panu podziękować, że zaprosił tę biedną panią, de Sertonville.