Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/144

Ta strona została przepisana.
—   136   —

jeszcze kawę i dowodzili coś zapalczywie Rubensonowi, który odpowiadał stale: »To zależy«. Dubieński był zupełnie trzeźwy, więc wolał wyjść na pokład, gdzie mało już kto się znajdował oprócz posługi.
Oparł się o zewnętrzną poręcz jachtu i zapuścił wzrok w ciemność tem czarniejszą, że oczy przywykły uprzednio do jasności. Powoli zaczął coraz dalsze spotrzegać zmarszczki fali, a w oddaleniu linię wybrzeża, oznaczoną latarniami. Świeży powiew orzeźwiał go i rozmarzał. Bezpośrednio pod nim pasy światła równoległe na wodzie biły od statku, jak rząd promiennych wioseł.
— To od kajut. Tam ona zapewne się rozbiera...
Ona?... Która? Cały ten wieczór był pełen pani Anny. Słowa jej srebrzyste, zdawało się, że jeszcze słyszy, ale to tylko fala łaskotała pancerz statku. W nozdrzach zachował wspomnienie jej zapachu — to tylko wietrzyk morski przewiewał przez kwiaty. Wyraźnie widział jednak ostatnie jej spojrzenie strwożone i wdzięczne, przy pożegnaniu. Te oczy majaczyły mu w nocnej fali, patrzały gwiazdami z nieba i napełniały mu serce rozkoszną nadzieją. Zadowolony był z siebie: postąpił znacznie w zaufaniu, w przyjaźni Anny. Zachował się dobrze; odróżnił się wstrzemięźliwością, poważaniem, poezyą od reszty towarzystwa. Jutro już będzie przyjacielem, pojutrze?... Jakie to ładne imię: Anna! A spieszczone: Anusia, Anulka...