Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/151

Ta strona została przepisana.
—   143   —

z posterunku, i sam jeden wyglądał zwycięsko i spokojnie.
Dubieński wyskoczył na brzeg i podał rękę pani Oleskiej, która teraz dopiero z pod nasuniętego kapturka spostrzegła oczekującego Fabiusza. Jerzy doprowadził panią Annę do opiekuna i oddał ją z rąk do rąk z wyszukaną troskliwością, niby skarb uratowany.
— Jak dobrze, że Fabiusz przyszedł! Kochany Fabiusz!
Po cichem uściśnieniu dłoni Olescy odeszli w milczeniu do powozu, najętego przez Fabiusza.
Dopiero po południu zjawił się Fabiusz w mieszkaniu pani Anny. W białej porannej sukni, niby w greckim chitonie, zastosowanym do wymagań dzisiejszych, była tak ładna, że widok jej utrudniał poważną rozmowę. Pewne omdlenie w giętkiej kibici i cień około oczu świadczyły o przebytych nerwowych wzruszeniach. Ale zarazem biło od niej pachnące, żywe ciepło, jak od kwiatu rozgrzanego w słońcu.
Fabiusz zabronił sobie uprzednio okazać się nudziarzem albo spowiednikiem. Przybrał się więc w uśmiech swój dobry, który był wdziękiem jego poważnej twarzy; zaglądał głęboko w dusze, ale dusz czystych nie przejmował trwogą. Począł opowiadać swobodnie:
— Jadłem wczoraj obiad w Monte Carlo u Ciro. I ja zaczynam się puszczać. Po obiedzie rozmawiałem z dziwną figurą; nazywa się »wielkim