Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/152

Ta strona została przepisana.
—   144   —

poetą«, Blandignère. Stary człowiek z rozwianymi na skroniach siwymi włosami, w wytartym fraku, osypanym orderami z kartonu. Za byle jaką sztukę monety układa ody, miłosne wyznania, pieprzne epigramaty; błaznuje, tańczy, co kto chce. Ma karty wizytowe z bajecznymi tytułami, z których podobał mi się jeden: »Émule de Mr. Émile Zola à l’Académie Française«. Zaprosiłem go do swego stołu, bo mu patrzało z oczu trochę obłąkaniem, a bardziej nieszczęściem. I ten błazen powiedział mi rzecz godną uwagi: »Jestem cieniem poety, który się w jednej rzeczy pomylił: sądził, że zabawa jest szczęściem, podczas gdy zabawa jest przekleństwem«.
— To ciekawe — rzekła pani Anna.
— Jest to oczywiście paradoks, ale dobrze oświetla ten łachman ludzki, który miał niegdyś jedwabne w sobie nitki. A także illustraje szkicowo gwałtowny rozkład pod tutejszem słońcem pierwiastków dobra i piękna w osobnikach słabszych. Gdybym chciał stworzyć galeryę tych wszystkich ludzi wykolejonych, chorych, podejrzanych, sfałszowanych, jako winietę końcową nakreśliłbym tę marną głowę biedaka, wielkiego poety Blandignère. Dobry okaz nędzy, dobry wiór odrzucony przez maszynę, wyciskającą tutaj rozkosz ze złota.
— Jaka szkoda, że nie jadłam wczoraj obiadu z Fabiuszem, zamiast na tym jachcie!
— Doprawdy?