Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/153

Ta strona została przepisana.
—   145   —

— Doprawdy. Było mi tam bardzo źle.
Opowiedziała swe wrażenia, jedyne w życiu. Mówiła bezładnie, śmiesznie i poważnie, ale szczerze, z zupełnem zaufaniem do przyjaciela.
— ...I doprawdy, gdy ci pijani zaczęli tańczyć, a noc była późna, nie wiedziałam, gdzie się schować, do kogo uciec. Wyratował mnie, zgadnij kto? Nasz Dubieński.
— Nasz?!
— Myślałam, że go lubisz?
— Tak... nie znam go dostatecznie.
— To przecie inny człowiek. Prawił mi naturalnie różne pochlebstwa przez grzeczność, ale zachował się zupełnie przyzwoicie i względem mnie i względem siebie samego. Ani się nie upił, ani tańczył. Wyglądał nawet zgorszony i podał mi myśl stowarzyszenia się z lady Cosway, sztywną Amerykanką, ale przynajmniej... Cóż to? Fabiusz niezadowolony?
— Owszem. Pan Dubieński ma dużo taktu; sam to zauważyłem.
— Cóż lepszego mogłam zrobić w tak rozhukanem towarzystwie, niż trzymać się z ludźmi najspokojniejszymi?
— Kochana pani Anno! Niech cię Bóg strzeże od przyjaciół, mających tylko względną, nie zaś istotną wartość. Nie mówię tego o wymienionych osobach, bo je mało znam. Opowiedz raczej jeszcze coś o wyprawie. Zaczynam żałować, żem tam nie był.