Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/155

Ta strona została przepisana.
—   147   —

— Pan hrabia Dubieński zapytuje, czy go pani zechce przyjąć.
— Co? jak myślisz? — zwróciła się pani Oleska do przyjaciela, nie ukrywając nagłego wzruszenia.
Fabiusz spuścił oczy i rękoma dał znak, że nic nie radzi. Pani Anna zawahała się przez chwilę, poczem rzekła do służącej:
— Powiedz, że bardzo przepraszam, że mam lekcyę z dzieckiem.
Nie było to zupełnem kłamstwem, bo pani Anna dawała codzień lekcye swej małej Zosi.
Fabiusz nie podziękował, tylko po krótkiem milczeniu, odrzucił w tył głowę, a rysy jego przybrały wyraz szlachetnej odwagi. Czuć było, że mówi to, co powinien:
— Myślę często, bardzo często, bo ciągle, czy nie nadużywam twej dobroci, zabierając twe towarzystw dla siebie, to towarzystwo, któreby dla innych było może równie cennem dobrodziejstwem. Czy postępuję samolubnie? nie wiem, bo jeżeli ci mogę przynieść jaką korzyść moją radą, to znowu korzyść twoja jest mi najwyższą uciechą. Ja wiem, że widzę życie jaśniej i przezieram lepiej maski ludzi, niż ty twojemi młodemi oczyma, zapatrzonemi jeszcze w dziecinne, najpiękniejsze wizye. Prowadzić cię mogę za rękę i odpowiadać mą siłą za twe bezpieczeństwo, ale czy ręczyć mogę za twoje szczęście, lub choćby zadowolenie? Z samym sobą, jestem w zgodzie, ale jaka jest zgoda między nami?