— Zosiu! do stryjaszka!
Mała panna Oleska nie wbiegła, ale weszła do salonu elastycznym krokiem, już nacechowanym elegancyą i podobieństwem do mamy. Rączki i ciemne oczęta dążyły prosto do ulubionego stryja. Ze słodką dziecięcą, powagą pocałowała go w policzek, dała się głaskać po jedwabnych jasnych włosach.
— Czy była Zosia na przechadzce?
— Byłam. Pani Jabłońska kupiła mi nowego Gastona, ale jest tani i brzydszy.
— Gaston? poczekaj... to ten, co w morzu utonął?
— O! tamten od stryjka był ładny, jak żywy.
— Poszukam takiego samego. Jutro ci przyniosę.
— Niech stryjek kupi także starszego, z brodą
— Nie wiem, czy takiego znajdę.
— Jest, jest, na »venue de la Gare«, podobny do stryjka.
— Tak, jak Gaston do małego de Nielles?
— Tak samo.
— Zosiu! — przerwała pani Anna — nie trzeba przymawiać się o podarunki.
Zosia zaczerwieniła się mocno. Fabiusz objął oburącz jasną główkę, pocałował ją we włosy, a panią Annę w rękę.
— Wychodzę. Miło mi ustąpić miejsca w twym salonie tej kochanej istotce, nie komu innemu.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/157
Ta strona została przepisana.
— 149 —