Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/164

Ta strona została przepisana.
—   156   —

rzyła i, stwierdziwszy zaślepienie Jerzego, przeszła do innej rozmowy.
— Myślałam, żeś się trochę odsunął ostatnimi czasy od pięknej Hiszpanki.
— Powinienbym. Ale niestety...
— Widziałam cię często przy pani Oleskiej.
Jerzy zaśmiał się głośno, uśmiał się prawie do lez. Aż siostra, naprawdę zdziwiona zapytała:
— Czego się śmiejesz?... Pani Oleska uchodzi przecie za piękność.
— Bardzo piękna, istotnie... Ha, ha, ha!
— No więc co?
— Żenić się tak odrazu z kobietą, dlatego, że piękna?
— Żenić się, żenić... — odpowiedziała księżna nadąsana: — wasza męska logika bywa inna.
— W takim razie nie znasz zupełnie ludzi, Tereniu. Ci oboje Olescy to istne kwakry.
— Nie przeczę. Nie mam po źle sądzić o pani Oleskiej. Może nawet trochę przesadza swą pozę na kapłankę Westy.
— Może?
— Albo może u kwakrów małżeństwa są tajemne i po śmierci męża krewni jego otrzymują w spadku wdowę.
— Także możliwe. Tutaj jednak nie sądzę.
— Doprawdy, świat jest dziwny. Mówią tu niestworzone rzeczy o każdej młodej kobiecie, a tę jakąś panią, która się włóczy po świecie z kuzynem, zgodzono się ogłaszać za świętą. Na-