— Lubię już Rzym. Zaczynam nabierać rzymskiego patryotyzmu.
— A mówiłem, że trzeba poczekać tydzień. Kiedy wpadłaś w marne życie włoskie, pleśniejące na zwaliskach, a potem w przesyt od mnóstwa źle rozmieszczonych arcydzieł sztuki, mówiłem, że trzeba być cierpliwą i skupić się, zanim przemówią głosy wieków.
— Mówiłeś. Raz jeszcze masz słuszność.
— Mniej dbam o to uznanie, niż o twoje wrażenie, Anno. Czy ci tu dobrze?
— Doskonale... dobrze... coraz lepiej. Dzisiaj szczególnie taki spokój!
Głośno wciągnęła do piersi łagodne powietrze i rzuciła okiem po równinie, miejscami zieleniejącej, której wiosenną wesołość mąciły jednak długie, połamane szkielety akweduktów, a na lewo w oddaleniu szereg małych grobowcowych zwalisk.
— Tam... to stara via Appia? nasza droga wczorajsza do Tivoli?
— Tak. O, masz ten największy, okrągły, grób Cecylii Metelli.
— Wolę drogę dzisiejszą; na tamtej zanadto smutno. Gdyśmy jechali wczoraj, cienie grobów kładły się co chwila na nas.
— A mnie — rzekł Fabiusz — ten cmentarz nie mówi nic smutnego. Jest już tak stary, że utracił wszelką woń śmierci. Patrz naprzykład na ten kurhanek wśród pola. Przysypane zwali-
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/182
Ta strona została przepisana.
— 174 —