Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/184

Ta strona została przepisana.
—   176   —

— Czy do szczęścia trzeba koniecznie wszystko rozumieć?
— Do wzniosłego szczęścia — jak najwięcej rozumieć.
— A do zwykłego czasem wystarcza piękny zachód słońca i pewność, że się wraca na noc spokojną do Rzymu.
— To dobrobyt, nie szczęście. Potrzeba go nam, bośmy słabi, bośmy dziećmi rozpieszczonej, sybarytycznej epoki.
Chłodniejszy powiew przeszedł przez zasypiającą Kampanię, i pani Anna lekko się wzdrygnęła. Fabiusz otulił troskliwie jej kolana pledem, który zabrał w przewidywaniu wieczornego powrotu.
— Zwiększasz mój dobrobyt — rzekła Anna, uśmiechając się z ponętną ironią do towarzysza: — uczysz inaczej, a postępujesz inaczej.
Fabiusz spojrzał wymownie i rzekł gorąco:
— Kochać mi wolno... dobro cudze.
Gdy wjeżdżali do miasta przez bramę świętojańską, słońca już nie było na niebie, tylko pożegnalne blaski, fijoletowe i złote. Chociaż objęty już murem miejskim, ogromnie długi plac Lateraneński był pusty i przejmująco cichy. Jest to jeszcze przedłużenie Kampanii rzymskiej, na której historya, zmęczona tylu wysiłkami, chora na marazm starości, zdaje się spać snem wiecznym. I tu, na placu, rzadko przesuwał się człowiek, albo wózek zaprzężony mułami. Wieczór wypę-