Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/188

Ta strona została przepisana.
—   180   —

otwarte, jakby sam się przestraszył swego niespodziewanego wtargnięcia do pokoju. Ten strach udzielił się pani Annie. Cofnęła się i zawołała:
— Co pan tu?...
Jerzy pozostał skromnie przy drzwiach, które cicho za sobą zamknął. Skłonił się pokornie:
— Pani... Przyjechałem wczoraj wieczorem przez cały dzień szukam sposobności spotkania...
Łapał trudno oddech i był naprawdę blady.
— Dlaczegóż nagle? wieczorem?...
— Chciałem wcześniej, ale nie było pani w domu... Dowiedziałem się, że państwo pojechali... i wracać będą przez bramę świętojańską... Stałem pod Lateranem, widziałem panią przejeżdżającą...
— Cóż to za romantyzm! Trzeba było powóz zatrzymać.
— Nie śmiałem.
— A teraz pan śmie wchodzić do mego mieszkania?
Jerzy przetarł czoło ręką.
— Rzeczywiście... jestem trochę oszołomiony swoim nagłym wyjazdem, szukaniem pani...
— Niechże pan na chwilę usiądzie. Dzień dobry!... możemy sobie chyba powiedzieć: dzień dobry?
Śmiech zaigrał w jej głosie i wyciągnęła do Jerzego rękę. Przycisnął ją do ust z takiem upragnieniem, że pani Oleska rękę cofnęła.