— Co panu jest? Zdarzyło się jakie nieszczęście?
— Nic wcale. Pogoniłem tylko za swym snem, za losem, za koniecznością. Poświęciłem wszystko.
Wzrok jego rozpłomienił się. Pani Anna powstała z krzesła, na którem tylko co przysiadła i rzekła:
— Jutro zapewne się spotkamy. Teraz muszę się przebrać na obiad. Fabiusz zaraz tu przyjdzie.
— Odchodzę. Chciałem tylko zapytać: czy nie ściągnąłem na siebie gniewu za to, żem przyjechał?
— Gniewu mojego?! Może inni gniewali się na pana, że odjechał, ale dlaczegóż ja miałabym wpływać na pańskie zamiary? Mnie to jest...
obojętne.
— To wyrok najgorszy.
— Nie wyrok, tylko mówię bez gorączki. Zresztą bardzo się cieszę, że pana widzę.
— Dziękuję choć za tę jałmużnę.
— Panie Dubieński, mówmy poprostu, jak dawniej, jeżeli pragnie pan pozostać ze mną w przyjaźni. W dawnych warunkach możemy się spotykać. Teraz śpieszę na obiad do hotelu Kwirynału.
— I ja tam idę. Kobryńscy, d’Anjorrant i inni znajomi mieszkają tam już od trzech dni.
— To pan nie razem z nimi przyjechał?
— Ja wcale przyjechać nie miałem. Dopiero przedwczoraj... poprostu uciekłem.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/189
Ta strona została przepisana.
— 181 —