Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/193

Ta strona została przepisana.
—   185   —

mieszka. Jest to wcale niestosowne z pani strony, że nie oznajmiła mi dotychczas o miejscu swego pobytu i nie powołała mnie do usług, które, pochlebiam sobie, mogłyby być pani użyteczne.
— Nie wiedziałam również, gdzie pan stanął czy wogóle znajduje się w Rzymie.
— Oto są właśnie skutki niedokładnego między nami porozumienia i lekkomyślności niewiast. Ale zapomnijmy o tem... Gdzie państwo jadacie, że tu pierwszy raz się spotykamy?
— W café di Roma, w café Colonna, gdzie się zdarzy — odpowiedział Fabiusz.
Sluszka rzekł dramatycznie:
— Ależ tam trują ludzi!
— Tak; kuchnia licha, ale przynajmniej sale zabawniejsze; coś się czasem posłyszy, coś zobaczy: jakieś słowo ludzkie nieskrępowane, jakiś ruch miejscowy, typ malowniczy. A cóż tu?
— Tu jesteśmy skrępowani przez cywilizacyę.
Fabiusz, który dawno już polubił Słuszkę i odgadł inny, lepszy grunt pod jego frazeologią, spojrzał mu teraz w oczy z przyjazną ironią.
— Panie Eustachy! nazywajmy rzeczy po imieniu. Czy cywilizacyą nazywa pan tę haniebną pstrokaciznę ścian, to zdzierstwo po franku za truskawkę, które się kupuje po pięć centów od przekupniów na schodach Trinità dei Monti? albo wytworność tego pana, który siedzi obok nas, a jest handlarzem wołów z Wrocławia?