Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/194

Ta strona została przepisana.
—   186   —

— Teen?... doprawdy? Skąd pan wie to wszystko?
— Wiem, bo patrzę, uczę się i sądzę bez uprzedzeń. Jeżeli cywilizacyą są te dobrowolne nudy, albo nie — źle mówię — to wzajemne rozkładanie przed sobą pozornych swoich wyższości, ten konkurs przed komitetem kelnerów, ten obrząd potwornie źle zastosowany do skromności funkcyi, którą tu spełniamy?...
Słuszka zaśmiał się głośno, i śmiech ten, jak powiew na pustyni, ożywił znojną atmosferę sali.
— Ha, ha, ha! Szkoda, że niema tu d’Anjorranta! Zaraz przyjdzie — byliśmy razem na obiedzie — trzebaby mu to na francuski przetłómaczyć.
Fabiusz krótkiem machnięciem ręki odpędził od siebie nazwisko margrabiego i prawił dalej:
— W każdym objawie życia ludzkiego, by najmarniejszym, są źdźbła cywilizacyi. Więc tutaj naprzykład, jest czysto. To zdobycz nowszych czasów, nie pierwszorzędna, ale i nie poślednia. Ale tutaj jest brzydko, jest... mogę to powiedzieć, skoro właśnie biorę w tem udział, jest głupio. Na dobro cywilizacyi zapisawszy czystość, mamy na jej szkodę do policzenia brak estetyki, falszywą pozę, zdzierstwo. To nie zarobek, lecz strata. Jedna jeszcze z cech dzisiejszego barbarzyństwa, że nie zna ono proporcyi między wartościami społecznemi. Wielu jest takich, którzy