Parę dni potem umówiono się na obejrzenie Watykanu. Ale na schadzkę w hotelu Londyńskim stawili się tylko oprócz Fabiusza Dubieński i Słuszka. Po wczorajszym cudownym śpiewie Ciampiego w operze, panie były zmęczone i leniwsze niż zwykle, zaś d’Anjorrant’a i Kobryńskiego nie spodziewano się wcale. Fabiusz, zadowolony ze zmniejszenia liczby słuchaczów, wsiadł do powozu z panią Anną, a dwaj mężczyźni do drugiego. Jechali długo, gdyż konie rzymskich fiakrów są chyba najgorsze w Europie, ale przyjemnie, bo wiosna rzymska jest upajająca i rzeźwa, taka jak dawniej, gdy w niej budzili się wielcy ludzie Odrodzenia.
Pani Anna, która wczoraj była także na operze, przetarła rękawiczką, sine pod oczyma obwódki i odezwała się do patrzącego na nią Fabiusza:
— Takam zmęczona dzisiaj, jak rzadko. Calą noc śniły mi się melodye, melodye bez końca.