Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/209

Ta strona została przepisana.
—   201   —

— Ale zawsze będzie śpiew słowika.
— To głos przyrody, to nie sztuka.
— Więc dobrze. Niech sobie muzyka działa tak, jak piękna przyroda. Mnie właśnie najbardziej wzrusza piękna przyroda i muzyka.
— Dlatego jesteś dzieckiem swojej epoki sybarytycznej.
— Nie wstydzę się tego.
— A powinnabyś. Ja nie powstają przeciwko urokowi przyrody, albo muzyki, odczuwam je w wysokim stopniu. Ale są to poczucia pierwotne, zmysłowe, na których poprzestają tylko ludy nawpół barbarzyńskie. Nas, synów tak starej cywilizacyi, stać na wyższe wzloty ku pięknu. Do tych potrzeba natężonej myśli, potrzeba twórczej potęgi i kultury. Powrót zaś do barbarzyństwa w narodach cywilizowanych jest objawem choroby. Mówićby można długo...
— Mówmy, mówmy jeszcze. Wcale mnie nie przekonałeś. Zawołam sekundantów.
Przejechali Tyber przez most św. Anioła i wkrótce wysiedli przed dwuramienną kolumnadą świętego Piotra na Watykanie, wołającą ich w swe gmachy ogromne, pełne kapłańskiego dostojeństwa, królewskiego przepychu i artystycznych skarbów.
— Chodźcie tu, chodźcie! — wołała pani Oleska na młodych mężczyzn. — Fabiusz tak potępia naszą cywilizacyę, że płonę ze wstydu za siebie i za nią. Panie Słuszka! panie Dubieński! na pomoc!