Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/210

Ta strona została przepisana.
—   202   —

— Ha! — zaśmiał się Słuszka — pan chodzi po Rzymie, jak święty Jan Chrzciciel: werbuje prozelitów, prostuje ścieżki Pańskie...
— Bodajby tak było! bodajby przyszło nowe Odrodzenie, bo żyjemy w niezdrowych ciemnościach! Ale przyjść musi.
— O co państwu chodziło, jeżeli zapytać wolno? — rzekł Jerzy.
— O muzykę! Fabiusz twierdzi, że muzyka jest zmysłowa, pierwotna, nawpół barbarzyńska, że jej rozwój dzisiejszy jest bardzo smutnym objawem... różne takie rzeczy.
Dubieński miał najlepsze wspomnienia z wczorajszej opery, do której zdołał zaprosić panią Anną za pośrednictwem swej siostry. Postanowił żarliwie bronić muzyki, którą i znał i lubił, tem bardziej, że wrażliwość pani Oleskiej podczas przedstawienia wydała mu się podniesioną i skierowaną na jego korzyść. Odezwał się do Fabiusza:
— Zauważyłem, że pan nie odwiedza opery.
— W Rzymie, panie! gdzie nawet dla mnie, który go znam dobrze, jest tyle jeszcze do obejrzenia skarbów mi nieznanych, gdzie wieczorami trzeba przecie coś przeczytać, jak tu znaleść czas na operę? Mnie wielka sztuka pochłania.
— To pan muzykę uważa za małą sztukę?
— Przedewszystkiem za sztukę pomocniczą. Była nią zawsze i w tej roli ma doniosłość artystyczną i społeczną. Uprawiana od stu lat, jako sztuka samoistna, stała się groźną, nietylko dla