Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/212

Ta strona została przepisana.
—   204   —

— Ale dokąd my idziemy? — zapytał Słuszka.
Stali bowiem wszyscy około lewej fontanny, na środku placu, a rozmowa zanosiła się jeszcze na długo. Odezwała się pani Oleska:
— Wiecie co? siądźmy sobie w cieniu, pod portykiem, i rozmawiajmy.
— Tak na schodach? jak te fiakry? — zadziwił się Słuszka.
— Tak samo. Dlaczegoby nie? To będzie zabawne.
Fabiusz spojrzał z rozrzewnieniem na młodą kobietę:
— Pani Anna nie jest tylko muzykalna; ma w sobie zatajoną renesansową duszę. Ten pomysł mi ją objawił. Bo portyki te, w które Bernini włożył największe swe natchnienie artystyczne, a kilku papieży miliony skudów, zbudowane są dla ochrony od deszczu i słońca gości świętego Piotra, rozprawiających na placu. Powinniśmy tam wejść i usiąść na stopniach.
Wszyscy zgodzili się chętnie. Pani Oleska usiadła na wyższym stopniu, u nóg jej dwaj młodsi, Fabiusz nieco z boku. Dziwili się kolumnom, że takie wyniosłe, gdy się jest pod niemi, i uśmiechali się do siebie. A Fabiusz swobodnie, jakby tam zwykł siadać oddawna, zaczął mówić. Zbliżyło się kilku mężczyzn z ludu, przywykłych do popularnych wykładów pod golem niebem, lecz, posłyszawszy obcą mowę, odeszło.
— Możemy pomówić o muzach; to nie będzie