Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/228

Ta strona została przepisana.
—   220   —

niem?... Przecie to komórki albo piwnice, nie pokoje!
— Rzymianie przebywali więcej na powietrzu: czuwali w dzień, a spali w nocy, życie ich nie płynęło naopak i naprzekór warunkom przyrodzonym.
— Bah! dla nas nie wystarcza dnia.
Fabiusz już nie odpowiedział i pozwolił Słuszce dalej perorować.
Na domiar niepowodzenia, w malowniczym zakątku spotkano Zakopiańskiego, przybranego w płaszcz włoski, przerzucony przez ramię.
— Cóż to za maskarada? — zapytało naraz parę osób.
— Stosuję się do ruin. Nie chcę draźnić ech, drzemiących pod temi sklepieniami.
— Ale echa nie widzą — zauważył Słuszka.
— Echa czują — odrzekł Zakopiański.
Daliby mu pokój, gdyby nie przyczepił się do Fabiusza.
— Chodzimy tu jak mądre cienie po cmentarzach sprofanowanych. Nie prawdaż, mistrzu?
— Nie prawda, panie.
— Dlaczego?
— Ja mam inne wrażenie.
— A ja właśnie takie.
— Zostańmy zatem każdy przy swojem.
Fabiusz rzadko bywał opryskliwy. Zakopiański odsunął się na flank orszaku, szukając u pań współczucia dla swych pomysłów stylowych.