Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/229

Ta strona została przepisana.
—   221   —

Opóźniona nieco za innymi szła pani Oleska, słuchając przyciszonej mowy Dubieńskiego.
— Dobre to wszystko: i erudycya, i odtwarzanie dawnego życia, i nauka, mogąca wypłynąć z porównań, ale czemże to dla nas, młodych, wobec jednego taktu, wybitego przez krew krążącą w żyłach teraz, właśnie w tej chwili? W życiu, którem żyjemy, jest źródło szczęścia i niedoli, temat do najgłębszych namysłów. Czy tak, pani?
— Życie nowoczesne jest marne, i my podlegamy tej miernocie otaczającej — odpowiedziała Anna z obcą jakąś powagą.
— Dlaczego marne?... To chyba pani przyzna, że formy życia naszej epoki są bogato rozwinięte. W tych formach mamy wybór, a ostatecznie każdy swoją dolę sobie stwarza, albo raczej: każda para ludzi stwarza sobie życie, według złączonych swych upodobań.
— To inna materya. Ja mówię o życiu ogółu.
— A jednak życie ogółu składa się z uderzeń serc pojedyńczych ludzi. Nie dochodzi się zaś do wyższego zrozumienia siebie i swojej epoki inaczej, jak we dwoje. Parzystość jest przeznaczeniem ludzkości.
— Wątpliwa teorya... a może być?
Śmiech, tak zwykle skory na zawołanie, uwiązł w suchem gardle Anny. Szła wyprostowana, zarumieniona, nie patrząc na Jerzego, lecz uporczywie przed siebie. Dubieński poczuł jednak, że