Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/231

Ta strona została przepisana.
—   223   —

się. Jest pani tą jedyną, której obrazu już się nie widzi, bo się go ciągle nosi w sobie, tym losem raz tylko spotkanym na ziemi, tem najcenniejszem, o czem mówiliśmy — tem Życiem...
Nie zmienił postawy, postępując wolno za innymi; tylko głos jego, choć przyciszony, zagrał i odbił się cieplem echem o nizkie sklepienie, pod którem całe towarzystwo przechodziło. Nikt jednak, oprócz Anny, nie wyłowił z ogólnego gwaru tego wyższego tonu.
A ona nie znalazła na odpowiedź ani słowa. Wzdrygnęła się tylko widocznie, aż Jerzy, śledzący jej każdy ruch, nie zrozumiał odrazu.
Wychodzili właśnie z długiego podziemnego przejścia na światło.
— Czy zimno pani?
— Trochę tu chłodno.
— Ale nie ja byłem przyczyną?...
— O nie!
Szybko, przed namysłem, wyciągnęła lewą dłoń ku Jerzemu, a ten ujął jej rękę, objął wzrokiem całą jej postać, wzrokiem ucałował, przymknął wreszcie powieki i zęby zacisnął, tłumiąc przemożny napływ wyznań, niemożliwych na tem miejscu.
— Wchodzimy do domu Liwii odezwał się głośniej Fabiusz, odwracając się do towarzystwa, które poprzedzał, i szukając ze zwyczaju oczu pani Oleskiej.
Ona zaś, zanim spojrzał na nią stary przyja-