Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/233

Ta strona została przepisana.
—   225   —

Całe grono znajomych zbiło się w małą kupkę pod najbogatszem w liście drzewem, z podnieconym chichotem i wielkimi giestami, grając komedyę popłochu. Przycichli, gdy ulewa doszła zenitu i sprała cały wierzch wzgórza, aż strumyki zaczęły podpływać pod nogi. Jednak masa liści nie dopuściła deszczu, który na szczęście trwał krótko i przenosił się gwałtownie po niebie pośród ciągłych tęcz i przebłysków słońca.
— Poczciwe dęby! — wołał Słuszka. — Wiedziałem o ich istnieniu i przyprowadziłem was tutaj. Nie mogę powiedzieć, żem je tutaj umyślnie dla was posadził, byłoby to przesadą, ale wiedziałem, że będzie deszcz, że tu się schronimy. Ja wszystko wiem. Sprowadziłem wam też różnobarwną tęczę, która jest, według mitologii, podwiązką Wenery. Prawda, panie Fabiuszu? Stąd wnosić możecie o wspaniałości bogiń rzymskich, które takie miały podwiązki.
Dał się słyszeć grzmot.
— Bogowie upominają się o lekceważenie Irydy, która jest ich posłanniczką — wtrącił wesolo Fabiusz.
— Może być — odparł Słuszka: — tutaj, pośród starej Romy, niema co żartować z bogami.
Tymczasem deszcz przeleciał i był już daleko poza Colosseum. Jak z pod stopniowo uchylanej zasłony wydobywał się stary gród połamany i nowsze porosłe na nim miasto. W świeżej, słonecznej rosie barwy odmłodniały, z ziemi wsta-