Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/234

Ta strona została przepisana.
—   226   —

wał lekki opar, zaprawny woniami. W kilka minut było już sucho, między bujną roślinnością zdobiącą szczyt Palatynu zaczęły brzęczeć żuki i komary, zakołysały się pijane od zapachów motyle.
Nagle ucichli wszyscy, odurzeni dobrobytem i spokojem. W ciszy dziwnie zabrzmiał głos pani Anny:
— A tym bezmyślnym motylom jeszcze tu lepiej, niż nam...
Z kurzawy jej myśli jedna znalazła sobie ujście i wyraz.