Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/239

Ta strona została przepisana.
—   231   —

na wielkie burze i szczytne wzloty, poświęcony na ofiary, na całopalenia...
— To wyraz niedobry — pomyślał Jerzy nawiasem, przypomniał bowiem ofiary starożytne, bydło i ptaki zarzynane na ołtarzach bogów.
Jednem słowem: on, jako... on, nie zdawał się sobie stworzonym do życia małżeńskiego, do krzątań około domowego ogniska, które gdzieś jednak wypadałoby założyć. On potrzebuje mieć skrzydła wolne, aby kierować lot, dokąd go fatalność powoła...
— Fatalność... to dobre słowo. Tem wszystko wytłómaczyć można, a obecnie przemożny poryw do Anny.
— Czy się z nią ożenię, czy nie, muszę ją kochać, muszę ją dostać. To mój los!
Na tym wniosku osadził się Jerzy, powracając do założenia, z którego wyszedł. Obleciał cały swój widnokrąg i powrócił do punktu wyjścia, zatoczył koło nie błędne, lecz fatalne. Tak jest, fatalne. Pokrzepiony na sumieniu, rozmyślał już tylko o sposobach dojścia do upragnionego celu, które nie były dość skuteczne dotychczas, ani dość szybkie. Sposób przyszedł mu do głowy jednego wieczoru.
Był to dzień nudny dla wszystkich. Nikomu nic się nie udawało. Księżna Kobryńska zawiodła się w swych nadziejach otrzymania audyencyi partykularnej u Papieża, po której obiecywała sobie rozstrzygnięcie pewnych wątpliwości,