rzał nogi konia z fachowym namysłem, który był dla Kobryńskiego dostateczną wskazówką, że zachował się niestosownie. Po chwili rzekł Romuald:
— W skoku z długim rozpędem trzeba konia wcześniej podnosić.
A Władysław odpowiedział:
— Arabskie konie nigdy nie nauczą się skakać. Podnosić je, czy nie podnosić, wszystko jedno.
Odezwał się znowu Romuald:
— Ojciec i ja, skaczemy przez te płoty bez rozpędu.
Ale nie o te drobiazgi chodziło dzisiaj całej rodzinie, zabawiającej się przejażdżką. Wszystkim stał na myśli los Jerzego. Terenia, promień Dubieńskich, starała się spędzić groźne chmury z czoła pana Macieja i w tym sensie prowadziła rozmowę w sankach z ciotką Pauliną:
— Jerzy jest poetą, ma instynkty krańcowe. Taki surowy wyrok może podziałać na niego fatalnie. Czy ciocia nie myśli? Panna Paulina myślała rzeczywiście, ale trochę o czem innem, pochylając głowę, owiniętą w czarny włóczkowy szalik, i strzygąc ku siostrzenicy okiem z lewej skroni. Ciotka miała oczy oddalone ku skroniom tak bardzo, że rys ten rodzinny stawał się estetycznie wątpliwym. Odezwała się poufnie:
— Tereniu! Chociaż mnie o tych rzeczach nie
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/24
Ta strona została przepisana.
— 16 —