Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/242

Ta strona została przepisana.
—   234   —

My naprzykład moglibyśmy zagrać między sobą, gdybyśmy nie byli goli do cna. Prawda, kochany książę?
Kobryński był już wszystkim winien pieniądze, nawet d’Anjorrant’owi, który tego wcale nie lubił. Ironiczna uwaga margrabiego trafiła mu do przekonania i ostudziła oburzenie.
— Trudno mieć pieniądze, gdy się codzień przegrywa, i to w obcem mieście. W Warszawie mogę dostać z dnia na dzień paręset tysięcy: tutaj brak mi stosunków finansowych.
— Ach! banki tutejsze są bardzo uczynne i z pewnością w stosunkach z Warszawą. Jeżeli pan ma łatwy kredyt tam, to tylko chodzi o parę depesz. Mogę panu dać adres.
— Nie, dziękuję. Nie chcę zbyt głośno i gwałtownie sprowadzać pieniędzy, aby nie nadwereżać swego kredytu. Napisałem.
— W takim razie trzeba czekać.
D’Anjorrant wiedział już, a Kobryński był przekonany, że jego kredyt warszawski był może jeszcze trudniejszy, niż rzymski, znano bowiem zasadniczą »niepoczytalność Władzia« w sprawach pieniężnych.
— Ostatecznie — głupie miasto ten Rzym — skręcił w bok Kobryński.
Odpowiedział mu Słuszka:
— Bo nie umiesz go używać. Siedziałbyś dzień i noc w klubie. To można robić i w Tarascon, jeżeli się partya zbierze.