Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/243

Ta strona została przepisana.
—   235   —

— Siedzimy przecie razem.
— Ja nie psuję nigdy kompanii. Ale zawsze więcej bywam w salonach, w muzeach, na powietrzu, niż ty. Ja muszę mieć rozmaitość wrażeń, muszę studyować kraj, w którym się znajduję. Byłem naprzykład w Tivoli — tam dopiero życie Cezarów stanęło mi przed oczyma, i teraz, gdyby mi powierzono urządzenie wielkiej letniej rezydencyi dla króla, albo dla przyjaciela...
— Eustachy! nie napiłbyś się piwa w jakiejś sromotnej knajpie z damską usługą? — przerwał mu d’Anjorrant.
— Owszem, napiję się piwa.
— Znam jedną taką dziurę, gdzie po północy kobiety usługują w szkarłatnych płaszczach, a bez wszelkich innych osłon. To ci może da jeszcze pomysł do urządzenia owej letniej rezydencyi?
— Gadaj zdrów. Ja także coś wiem. I wiem także, gdzie ta knajpa.
— No, to prowadź.
— Gdzieś w okolicach pałacu Propagandy... Zaraz.
— Ja zaś wiem, że jesteśmy od niej o sto kroków.
Wskazał czerwoną latarnię w bocznej uliczce i niebawem wprowadził towarzyszów do zadymionego lokalu, w którym brzęk mandolin, śpiew ludowy i owe zapowiedziane piękności w jaskrawych płaszczach tworzyły atmosferę rozpasaną,