Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/245

Ta strona została przepisana.
—   237   —

mało nęcił bezpośrednio, pobudzał jednak jego zmysłową wyobraźnię.
— Mówię ci, Eustachy, że w twojej letniej rezydencyi moglibyśmy coś wspaniałego urządzić na wzór tej niewinnej zabawki. Żeby naprzykład w bardzo ścisłem kółku nasze wytworne znajome tak ubrać, a nas samych pozostawić, jak jesteśmy, we frakach? Co?
— Hm — mruknął Słuszka, nie decydując się, mimo swej wymowy, zagłębiać się w tak ryzykowny pomysł.
— Wyłączmy nasze żony, bo są za chude. Zresztą, żony...
— Raulu! — zawołał Słuszka, zerkając na Kobryńskiego, który śmiał się swobodnie i na Jerzego, który jednak zarumienił się.
— Wyłączyłem je. O cóż ci więc chodzi? Ale naprzykład pani de Nielles, blondynka różowa w niebieskim płaszczu z gwiazdami, a kochana Fernanda, śniada i czarna w purpurze, z lilią w ręku. Koniecznie z lilią. Albo żywy obraz na wzór Wiosny Botticellego. Na postać Primavery...
Spojrzał po towarzyszach, wszystkich już zgorszonych, bo i Kobryńskiemu nie w smak poszło lekceważenie Fernandy.
— Prawda! jesteście Słowianami, rasą sentymentalną. Nie zgodzicie się nigdy patrzeć na świat bez złudzeń, ani nazywać rzeczy po imie-