Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/255

Ta strona została przepisana.
—   247   —

Gdyby je pierwszy raz spotkał, chłop-by się przeżegnał, a człowiek cywilizowany takżeby się wzdrygnął. Ale kto choć raz przejeżdżał między Monte Carlo a Nizzą, musi pogodzić się z tą, estetyką, jest to bowiem najwłaściwszy ubiór dla »palacza«, dla właściciela samochodu, dla tej nowej arystokracyi, rozbijającej się po starych drogach. Groźny sygnał alarmowy fałszywą trąbą, smuga benzynowego swędu, tuman kurzu, — z drogi pospólstwo piesze, konne i kołowe! — jedzie książę jakoweś automobilizmu.
Najlepszy znajomy nie poznałby Słuszki i de Nielles’a pod postaciami wilkołaków, które pierwsze dojechały do restauracyi. Z pewną lubością, zrzucili z siebie wilczury i odkryli głowy. Słuszka spojrzał na kelnera, stojącego we drzwiach restauracyi:
— Czy wszystko gotowe?
— Dla kogo, jeżeli wolno zapytać?
— Mój przyjacielu! jeżeli mnie nie znacie, lituję się nad wami.
— Zapewne z klubu Nicejskiego?... Gotowe, panie hrabio.
— Nareszcie!
Jako wnioskodawca i naczelnik wyprawy, Słuszka zwrócił teraz oczy na drugi, większy samochód, który dojeżdżał. Rzekł do towarzysza:
— Dobry tamten palacz. Zdążył za naszym »wyścigowym«.
— Nie rozwinąłem całej szybkości — pośpie-