szył odpowiedzieć de Nielles, kierownik pierwszego samochodu i zapamiętały zwolennik nowego sportu.
Zawarczało, zajechało i buchnęło swędem. Z pod osłon płaszczów i welonów wydobyły się cztery osoby: lady Cosway, pani de Nielles, pani Oleska i Jerzy Dubieński. Damy ukazały się w krótkich sukniach krawieckich, nadających im pozór chłopięcy i ponętny, a mężczyźni w strojach turystów, które przywdzieli w przewidywaniu jakiejś pieszej wędrówki po górach. Szczególnie Słuszka odznaczał się kurtką o wielu kieszeniach i aparatem fotograficznym nakształt ładownicy; obok należnego mu zawsze uznania, o którem szeroko mówił, zdawał się wymagać dzisiaj dodatkowego podziwu dla swego londyńskiego krawca.
Ale przekorna pani de Nielles, zrzuciwszy płaszcz, na którym osiadł kurz biały, jak mąka, próbowała zachwiać powagę Słuszki, rzucając mu na ręce ów płaszcz zapylony:
— Ładna przyjemność, jakbyśmy wyszli z młyna... Masz to sobie!
Słuszka złapał płaszcz, rozkrzyżował ręce i zawołał:
— Ależ piękności przyrody, powietrze, pęd, szał... czy to za nic? Doprawdy, nikt pani nie zadowoli.
— Mam kurz we włosach, w zębach, w oczach, w duszy!
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/256
Ta strona została przepisana.
— 248 —