Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/259

Ta strona została przepisana.
—   251   —

taki, jak ten pierwszy dzień dzisiejszy, zostałbym tu jeszcze... A pani?
— Ja?... nie wiem doprawdy. Póki tu dobrze, zostaję. Nie mam tak bardzo do kogo ani do czego wracać...
— Właśnie miałem to pani doradzić — rzekł Sluszka. — Zostaniemy tu jeszcze dwa tygodnie, a potem zabieramy panią do Paryża. Ja także sądzę, że tak na dystans, na stałe, powietrze francuskie jest dla nas zdrowsze, że lepiej tutaj prosperujemy. Nie powiem, żebym nie lubił Włoch, Rzym wywiera na mnie wpływ poważny...
Przerwała mu pani de Nielles:
— Dlatego po powrocie czuje pan potrzebę być tem bardziej lekkomyślnym. Niech pan na chwilę przestanie pozować i przyzna się, żeście się wszyscy potężnie znudzili w świętym grodzie.
— Ja?! Doprawdy ma pani o mnie mizerne wyobrażenie, ale nie zniechęcam się: doprowadzę panią kiedyś do uznania mnie i prawdy, co właściwie jest tem samem. Padnie pani kiedyś wzruszona na łono prawdy:
— Więc i na pańskie? Wątpię. A co się tyczy waszych wrażeń rzymskich, mam takie relacye: d’Anjorrant powiedział mi, że była to wycieczka »katedralnie piłująca«. Kobryński wyczerpał już wszystkie przekleństwa, jakich mu dostarczył nasz piękny język, aby wymyślać na Rzym, na Włochów, na jakichś » łapigroszów...« Co się stało szwagrowi, panie Dubieński? Gdy