został z panią Anną w mniejszym samochodzie, prowadzonym przez zawodowego palacza.
Teraz, przy zniżeniu słońca i upału, podróż przybrała charakter romantyczny. Szeroka wstęga szosy owija skały tak wolnym i równym spaddkiem, że nie ciągnie prawie na dół, tylko koła wyda się same rwać naprzód, jak wypoczęte rumaki. Potężne motory rzuciły powozy w ruch szybki i łatwy, poczem ucichły, gotowe tylko, jak siły uśpione i czujne, na zawołanie do pomocy. Pęd stał się zawrotowo szybkim, spadającym, ale opanowanym.
Pani Anna skuliła się trochę i przycisnęła do siebie łokcie. Od czasu do czasu przechylała się w bok na zewnątrz samochodu, mierząc rozwartemi oczyma drogę, którą jej nieco zasłaniał siedzący przed nią palacz, nieruchomy kudłatym torsem, dłońmi i nogami oparty na kierownikach i hamulcach, grający lekko i wprawnie na swem groźnem, doskonałem narzędziu. Od spokoju, od umiejętności tego woźnicy zależało jednak życie...
— To dobry palacz? prawda?
— Najlepszy w Nizzy — odpowiedział Jerzy.
Z rosnącem zaufaniem oddawała się Anna temu upojeniu pędu. Gdy czasem biały wąż drogi wyprostował się na kilometr przed samochodem, zdawało się, że potrwa choć parę minut w tym kierunku. Ale zaledwie chwila mocniejszego wiatru przy twarzy, zaledwie trochę szczypania w nozdrzach, i prosta szosa już znika odmierzona
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/263
Ta strona została przepisana.
— 255 —