Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/264

Ta strona została przepisana.
—   256   —

sprężystą gumą wartkich kół, a biały wąż ucieka w przeguby między sadami, zatacza wielkie Yuki około siedzib ludzkich, przez łąki, skały, mosty, znów sady. Na prawo przepaścisty jar rzeki, na lewo blizkie góry rdzawe i dalekie błękitne.
— To zupełnie lot!
— A jaka potęga! i na usługi nasze, wyłącznie dla nas!
W takim pędzie mało się mówi, ale jest rozkoszne wspólnictwo wrażeń. Tylko przy najsilniejszych zamienia się krótkie uwagi, najczęściej wykrzykniki.
— A to co? Tego nie zauważyłam jadąc?!
Za wioską Tourette, w okolicy dzikszej i bez ogrodów, leżą przy drodze czarne, gładkie, regularnie pomarszczone skały, niby skamieniałe bochenki czarnego chleba. Jerzy zaledwie coś odpowiedział o formacyi aluwialnej, ale znowu kraj się zmienił w osiadły, rozkwitły i zaczarowany woniami, przeważnie zapachem fijołków.
Były to uprawne pola kwiatów, których setki snopów żęto codzień stąd na ubranie wystawnych stołów tam nad morzem, gdzie rzucają złotem. Tylko tutaj kwiaty miały żywy zapach niepokalany, zaprawny wonią ziemi i zmieszany z łechcącymi wyziewami jarzyn.
Znowu platany, wille, ogrody.
Pędem wpadli do mieściny Vence. Na środkowym placyku mieszkańcy włoskiego typu bawią się rzucaniem kul drewnianych pod zwisającą kaskadą