Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/265

Ta strona została przepisana.
—   257   —

żółtych kwiatów mimozy. Przystanęli, aby nabrać w oczy tego obrazu na pamiątkę.
I jazda niepohamowana przez strefę fijołków.
Kraj się roztacza i zmienia w pędzie. Na prawo nagie góry, znowu przepaść zielona, za nią na wzniesieniu śliczna kamienna wioska. Dalej droga się zacieśnia, wpada w gąszcze sosnowe i oliwne, w kwitnące sady.
— Już Cagnes! jak szybko.
Stare Cagnes śniło na szczycie góry pod kilku kitami palm, pod niebem rozjaśnionem, wieczornem.
I morze, które już przebłysnęło parę razy, pokazało się teraz bliżej za drobnymi porostami domów i ogrodów, oblanych pochyłem słońcem. Przez wyziewy cedrów i pomarańcz szedł już wieczorny powiew, nie szemrząc po liściach wyrazów zakochanych, jak w uczciwszych krajach północnych, lecz ziejąc pokusą niemą, przemożną, nieuchronną.
Skoro dostali się na płaską szosę nadmorską, pełną ludzi, wozów i zgrzytu elektrycznych tramwajów, zmuszeni byli znacznie zwolnić szybkość jazdy. Dekoracya spowszedniała, upojenie znikło. A zarazem zbudziła się w obojgu potrzeba jakiegoś wniosku z tej pierwszej przejażdżki we dwoje, potrzeba i zakłopotanie.
Pani Anna nerwowo zwracała twarz ku morzu, Jerzemu zaś nie dopisywała poezya. Odezwał się wreszcie: