Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/272

Ta strona została przepisana.
—   264   —

— Dałeś sobie przecie urlop do 15-go maja?
— Dałem, alem go nadużył. Zanadto się bawiłem, a szczególniej za dużo przestawałem z bawiącymi się ludźmi. Przyznaję się do manii nawracania; chciałem pociągnąć za sobą niektórych znajomych, wmówić w nich swoje teorye. Ale nie wskórałem nic i sam zostałem poniekąd wciągnięty w obcy mi sposób życia. Dlatego wyjeżdżam wcześniej, bo czuję, że jestem tu bez pożytku dla siebie i dla innych, że nawet mogę swoją obecnością nudzić i zawadzać.
— Nieszczerze mówisz Fabiuszu; tak gorzko jakbyś szydził.
— Wobec ciebie, Anno, nie poważyłbym się używać ani szyderstwa, ani obłudy. Powtarzam poprostu: niemam tu co robić.
— A mnie namawiają, żebym tu jeszcze została.
— Czy wolno wiedzieć, kto namawia?
— Zawsze ci sami.
Pani Anna zarumieniła się swoim zwyczajem, a Fabiusz nie korzystał wcale z jej zakłopotania, aby ją wybadać, gdyż odgadł już wszystko, w miarę jak zabiegi Dubieńskiego i skłonność Anny rozwijały się pod jego doświadczonemi oczyma. Wiedział, że z urokiem młodości walczyć nie warto, że porywów uczuciowych nie tamuje się najmędrszemi słowami. Ale z drugiej strony, ponieważ całem sercem pragnął dobra Anny i pragnął nieskazitelności jej moralnej, postano-