Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/275

Ta strona została przepisana.
—   267   —

niem, w którem zalotność przybiera postać pokory.
— Co sądzisz o panu Jerzym? — rzekła.
— Nic złego o nim nie wiem; to mi wystarcza, żeby go mieć za porządnego człowieka. Mężczyźni są dla siebie instynktowo tak źle usposobieni, zwłaszcza w pewnych wypadkach, że muszę się wstrzymać ze swem zdaniem o Dubieńskim, bojąc się sądzić go niekorzystnie.
Anna spojrzała jeszcze przymilniej, jakby rozczulona pół-wyznaniem, które się Fabiuszowi wyrwało. Ale on nie pozwolił sobie na rozrzewnienie.
— Łatwo zrozumieć, że gdy chodzi o tak ważne dla ciebie projekty, mam uczucie prawie ojcowskie i chciałbym ciebie oddać w ręce zaufane.
— Wcale jeszcze tak nie jest... nie proszę o błogosławieństwo... sama nie wiem — rzekła Anna z nadąsaniem.
— Ja powiedziałem tylko to, co mi się wydało mym obowiązkiem.
Po wyjściu Fabiusza Anna chodziła sama po pokoju dziwnie podniecona. Więc i ten człowiek bezwzględnie prawy, na którego uczucia liczyła jak na światłość dzienną, w stanowczej chwili nie prosi o jej rękę, nie blaga o odpowiedź, jakby się należało, tylko zapewnia ogólnie o swem przywiązaniu i ostrzega o przyzwoitości w stosunku do innego konkurenta... Ach, ta miłość własna