Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/276

Ta strona została przepisana.
—   268   —

męska, ta oględność, ta obawa, aby ktoś nie powiedział: dostał odmowę!
— Może też ja nie mam szczęścia? Może nie wzbudzam zaufania jako malżonka?... Może nie jestem dość dobrą partyą?...
Spłonęła wstydem na to przypuszczenie, a zarazem poczuła przypływ niechęci ku całej płci silnej, ku ich wyrachowaniom, ich kupieckiej logice. Obaj, dawny i nowy wielbiciel, zatrzymywali się namyślnie przed stanowczym krokiem; obaj, tak różni, ważyli swoją wygodę pierwej, nim osądzą, czy warto posunąć się do ostateczności. Fabiusz i Jerzy porównali się teraz w jej niechęci, a z tego porównania wychodził zwycięsko Dubieński. Ten ma przynajmniej wiele do poświęcenia, młody jest, rozpieszczony przez życie, przez kobiety... jest poetą, potrzebuje wolnych skrzydeł...
— A Fabiusz?... Przecie to bylby zaszczyt dla niego, gdybym została jego żoną. Nicby mi nie poświęcił, niczegoby się nie wyrzekł, nawet tych tam spraw społecznych... I on także namyśla się, nie na moją łaskę się zdaje, lecz na swoją niechybną metodę. Ja i moje szczęście także coś warte!...
Łzy kręciły się jej w oczach, niedobre łzy gniewu i upokorzenia.
A Fabiusz tymczasem szedł ponuro, ciężko po ulicy, nie potrzebując już układać twarzy do swo-