bodnego uśmiechu. Oczy świeciły mu siłą rozpaczliwego postanowienia.
— Próbowałem być młodym, próbowałem szczęścia dla siebie. Stary jestem... Głowa i ręce jeszcze się przydadzą; nie mogę ich oddać na usługi młodej kobiety, chociażby najlepszej... Fałszywy kierunek....
Od paru już tygodni walczył z sobą, czując nieuchronność stanowczego kroku: albo oświadczyć się Annie, albo oddać ją Dubieńskiemu za żonę. Wstręt swój do tego młodzieńca tłómaczył sobie przez samcze współzawodnictwo, które starał się zrównoważyć bezstronnym namysłem nad dobrem i pożytkiem Anny. Ostatecznie nic zarzucić nie można Jerzemu: jest młody, zdolny, będzie miał majątek. Chodzi o to jak się podoba Annie. Ze smutkiem stwierdzał Fabiusz, że Anna inaczej, goręcej, z rozkosznem pomieszaniem przyjmuje obecność i słowa Dubieńskiego, gdy tymczasem jej uznanie dla dawnego przyjaciela jest już uczuciem dojrzałem, nie potrzebującem dalszych rozkwitów. Na takiem istotnem poważaniu ze szczyptą jeszcze rozrzewnienia, można oprzeć wspólne pożycie, ale gdyby ustała wspólzawodnicząca gorączka młodości, z której albo przyszłe szczęście, albo zguba wyniknie. Gorączka wzmagała się, niestety. Walczyć z nią było interesem, ale nie obowiązkiem Fabiusza. A nawet wzdrygał się przed walką, choćby dlatego, że przewidywał na teraz przegraną.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/277
Ta strona została przepisana.
— 269 —