na drobne błędy Fernandy, uderzył dobór wyrazów i odmienna jej postać. Zesztywniał trochę, a pani de Sertonville pohamowała się, usiadła i, zakrywając twarz jedną ręką, drugą wyciągnęła do gościa.
— Czy pan nie zechce stanąć w mojej obronie?... w obronie biednej, osamotnionej kobiety?...
— Jakież byłyby rozkazy? — zapytał Kobryński, całując podaną rękę, ale strzelając w bok oczyma. — A najprzód, co powiedział?
— Poważa się rozgłaszać o mnie, że noszę fałszywe nazwisko, że ktoś mnie... Nie zdołałam jeszcze dowiedzieć się o wszystkich jego wymysłach. Dość, że potrzebuję bata na niego, że chcę ukarać tę... kanalię.
Z trudnością panowała nad wyrazami i nad głosem, który od szlochania przechodził do twardych, ochrypłych wybuchów.
— Jesteś pan krewnym Granowskich?
— Jestem. Cóż z tego?... Aha, może im właśnie coś o pani wyjawił?
— Wyjawił?...
— Chcę powiedzieć: nakłamał.
— Zwąchał lotr, że najboleśniej mnie tem dotknie.
— Więc przed Krysią coś wyśpiewał?
Zmierzyli się wzrokiem. Kobryński miał minę dowcipną, a Fernanda trochę ostygła, starając się wybadać z tej miny, czy Władzio nie jest zbyt domyślny.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/287
Ta strona została przepisana.
— 279 —