Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/300

Ta strona została przepisana.
—   292   —

cunek, nietylko zmysły. A piękny przytem i towarzysz... Dojrzały także, roztropny, umiejący znaleźć sobie drogę pośród ludzi. Po co bronić się od niego? Jest już swój, blizki i kochany. Trzeba chwytać szczęście, które w jego postaci przechodzi. Trzeba...
— Wyszedł... Dlaczego wyszedł? Chciałabym mu głowę położyć na ramieniu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego dnia był silny upał, niedogodny zwłaszcza dla ludzi otyłych, którzy mają dużo do roboty na mieście. Dawał się też we znaki Rubensonowi. Poczciwy bankier, wziąwszy do serca krzywdę wyrządzoną pani de Sertonville, był u niej dzisiaj już dwa razy, potem szukał kogoś w różnych miejscach, w klubie, zajrzał do Crédit Lyonnais i powracał do Fernandy po raz trzeci. Trud oblał go strumieniami potu, ale oczy mrugały zadowoleniem dobrego uczynku.
— No i co? — przyjęła go Fernanda z ciekawością, która z jej oczu biła namiętnemi iskrami.
— W porządku. Rzymianin dostanie nauczkę, po której albo cię publicznie przeprosi, albo nie będzie mógł się pokazywać w Nizzy.
— Któż mu da tę nauczkę?
— Ktoś, z którym on będzie się musiał liczyć.
— Może d’Anjorrant?! — zawołala Fernanda, wstrzymując oddech aż do odpowiedzi.