Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/301

Ta strona została przepisana.
—   293   —

Rubenson przetrzymał ją trochę, poczem wymówił wolno:
— Tak jest, sam pan margrabia.
Fernanda pachnącemi dłońmi ujęła twarz Rubensona, w której zwichrzonych zaroślach ruszały się mokre, mlaskające wargi.
— Jesteś kochany! Inni mogą być piękniejsi, aleś ty mój.
I trwała chwilę ta scena, prawdziwie miłosna, której słowami oddać nie można. Trzebaby chyba złożyć fantasyczną sielankę o syrenie zakochanej w polipie morskim. Nietylko piękne twory umieją kochać, a gdyby mierzyć siłę uczucia z wewnątrz, nie z powierzchownego stanowiska estetyki, Fernanda i Rubenson, syrena i polip, byliby może najlepiej dobraną parą.
Kochanek lubował się dalej w wystawianiu swych zasług, ona zaś słuchała ze współczuciem gorącem, jakby obliczali razem wspólne skarby.
— Nie pomógł nic Kobryński — książę, tani książę — nie pomógł Dubieński — faworyt mojej królowej. Tylko jeden Rubenson wynalazł sposób.
— Nie udawałam się do Dubieńskiego. Nudzi mnie.
— On mnie już dawniej nudził. Ale wolno pani, wszystko jej wolno...
— Mój dobry przyjacielu! zamiast udawać głupich, powróćmy do najciekawszej sprawy. Jak wziąłeś Raula? Opowiedz szczegółowo. Twój dowcip mnie zachwyca.