się, tak, że nawet Fabiusz spoglądał na niego, nie rozumiejąc, co go tak raduje w tem zajściu. Gdy skonczył, Słuszka zawołał z najżywszem zajęciem:
— I powiedział mu pan tak: «Pozostań obrońcą kobiet publicznych?!»
— To były ostatnie słowa.
— A zatem?
— Zatem... bić się będziemy tymi dniami.
— Brawo, panie Fabiuszu!
— Dlaczego? co pana tak cieszy?
— To jest... nie cieszy mnie pojedynek, ale postawienie kwestyi. Bo przyznam się, że co do sprawy z Kobryńskim... miałem wątpliwości. Teraz znikły. Niech to pana nie dziwi: nie cierpię, gdy przy mnie krytykują naszych poważnych ludzi. Ale mówiłem ciągle: wy go nie znacie. O to mniejsza. Teraz, jeżeli pan jeszcze nie wybrał sekundantów, ofiaruję poprostu swoje usługi. Byłem świadkiem w kilkudziesięciu sprawach, zawsze pochlebiam sobie, umiejętnym. Znam ja ich wszystkich, a pańskiego przeciwnika lepiej niż ktokolwiek. Ja przeglądam ludzi do głębi.
Fabiusz słuchał i odróżniał łatwo wielkie rysy szlachetne w tem zaplątaniu małych, nieszkodliwych śmieszności, zapożyczonych pozorów. I pomyślał:
— Przecie jedna dusza...
A powiedział, wyciągając wdzięczną dłoń do Słuszki:
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/316
Ta strona została przepisana.
— 308 —