Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/324

Ta strona została przepisana.
—   316   —

się — rzekła pani domu, oddalając się z salonu do swego pokoju.
— Panie Jerzy! — rzekła Anna zdławionym głosem: — Fabiusz strzela się jutro... trzeba temu przeszkodzić... Pan to uczyni!
— Jakim sposobem? Na to niema rady.
— Pan znajdzie... Mam tyle do pana zaufania! Pierwszy raz o coś proszę naprawdę, usilnie...
Jerzy wziął ją za obie ręce i patrzał prosto w błagające oczy: jakie piękne! — ale zarazem poczuł zazdrość, że kto inny jest przyczyną tego lubego niepokoju.
— Zawsze tamten? — rzekł dramatycznie.
— On nie może umrzeć. On z mojej winy zaplątał się w te intrygi. Gdyby mu się coś stało, ja włożyłabym wieczną żałobę. To prawie ojciec!
— Proszę jednak powiedzieć... czego pani po mnie się spodziewa? Co mam uczynić? Czy stanąć za niego?
Anna cofnąła się, przerażona.
— Nie!... jak można myśleć!... Pan mi jesteś jeszcze droższy... inaczej.
Jerzy posunął się ku niej, wyciągnął ręce, a ona, nie broniąc się, dała się wziąć w objęcia. Złożyła głowę na jego ramieniu, cała drżąca. Teraz on tracił głowę.
— Najmilsza moja! najcudniejsza! Skoro tak jest, gotów jestem na wszystko teraz i zawsze...