dojrzalszej osoby; włosy inaczej uczesane uwydatniały kształt jej główki i wielkie podobieństwo rysów do matki. Była przytem podniecona, jak bywają nerwowe dzieci przed nocą, i smutna zarazem, bo nie uściskała na dobranoc matki.
To wszystko czyniło jej oczy tak wyrazistemi, że Fabiusz uwierzył w intuicyę tej maleńkiej kobietki.
— Jeżeli będę mógł, wyjadę. Mam dużo do roboty u nas, w kraju.
— Co wujaszek ma tam do roboty?
— Nie wiem, czy zrozumiesz... a może zrozumiesz: pojadę odbierać naszą ziemię Niemcom.
Zosia głęboko zamyśliła się. Potem ogłosiła poważnie wynik swego namysłu:
— To pewno Śląsk?
— A jak ci to przyszło do głowy?
— Wujcio zawsze mówi o Śląsku.
— Dobrze zgadłaś, Zosiu. Pojadę tam, jeżeli Bóg da zdrowie.
— Eh! wujcio będzie zdrów! — zawołała Zosia żywo i z przekonaniem.
Fabiusz popatrzał z lubością na to śliczne stworzonko, może jasnowidzące. Potem objął dłońmi główkę i ucałował.
— Więc dobranoc, Zosieńko. Dzisiaj mówię ci dobranoc za siebie... i za mamę.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/329
Ta strona została przepisana.
— 321 —